21 kwietnia 2025

Trzy razy B: Beethoven, Bostridge i barka

Ciotka Walentyna

Już miałyśmy powstrzymać się taktownie od zrelacjonowania tegorocznej edycji Festiwalu. Naprawdę. Byłyśmy o krok od złożenia ślubów milczenia. Ale coś mnie tknęło, coś zaswędziało w duszy i w palcach – i oto garść luźnych refleksji. Prawda jest taka, że żyjemy wspomnieniami dawnych edycji – tamtych nazwisk, tamtych wieczorów i uniesień. Ileż to razy klaskałyśmy jak foki w zalotach? Ile razy Ciotka Nadia wychodziła obrażona, mamrocząc pod nosem: „Jak można nie docenić TAKIEJ interpretacji?!”. Dziś, proszę Państwa, coś się zmieniło. Zbyt często byłyśmy zgodne. A jak wiadomo – zgoda w naszym gronie to raczej sygnał alarmowy niż powód do świętowania. 

Ceny biletów – solidnie doprawione inflacją. Ale oddajmy organizatorom sprawiedliwość: tradycji stało się zadość i sporo darmowych wejściówek trafiło do młodych słuchaczy. Zajmowali liczne wolne miejsca w najlepszych sektorach. Cieszymy się, kiedy widzimy na koncertach młodzież (nawet jeśli tetrycy marudzą, że publiczność festiwalowa jest przypadkowa i nieprzygotowana do odbioru muzyki klasycznej). My, ciotki kulturalne, zawsze kibicujemy przypadkom. W tym kraju zresztą chyba tylko przez przypadek można się zakochać w muzyce klasycznej. Nasze ciotczyne serca miękną jak biszkopty zanurzone w herbacie, jeśli po koncercie ktoś nas zapyta: „A co to było, takie piękne?” (o ile ten zachwyt nie dotyczy – rzecz jasna – fanfar festiwalowych).

Miłymi akcentami w czasie tegorocznej edycji były zwłaszcza koncerty kameralne i recitale, które przyniosły trochę ukojenia, a nawet wzruszeń. Katowicki NOSPR mógł też wreszcie odetchnąć, bo konkurencja – Orkiestra Filharmonii Śląskiej – wyjechała na jeden wieczór do Warszawy. Ponoć wśród publiczności festiwalowej widziano osoby noszące medaliki z wizerunkiem Yaroslava Shemeta (zakupione zapewne w śląskich sklepikach z dewocjonaliami). Ten młody dyrygent to istne bożyszcze – nie dość, że zdolny, to jeszcze ładny. Ciotka Mira bez cienia wahania zamieniłaby swój wisiorek z Bobem Marleyem na taki z boskim Yaroslavem – i nawet się nie rumieni, kiedy składa taką deklarację. Śmiejemy się trochę z tego wszystkiego, ale prawda jest taka: to naprawdę znakomity dyrygent.

Festiwal dobiegał powoli końca, a żadnej z nas jakoś nie zbierało się na pisanie. Aż tu nagle – Ian Bostridge. Kiedy w czasie swojego recitalu spojrzał na wiszący nad sceną plakat tegorocznej edycji, od razu tknęło mnie przeczucie, że coś z tego będzie. Nie wiem, czy brytyjskiemu tenorowi z doktoratem z czarów przypadł do gustu młody dżentelmen w kąpielówkach na pływających skrzypcach. Może – jak Ciotka Mira – dostrzegł tam Saxona z ostatniego sezonu White Lotus? Jakkolwiek było, wieczór z pieśniami Schuberta, Beethovena i Wolfa (oraz z pięknym bisem Brittena) przypomniał nam najlepsze momenty tego festiwalu (ach te dawne edycje, po których godzinami dyskutowałyśmy w nieistniejącej już Paranie, przy zimnym winie i gorących głowach!).

Bostridge wciąż ma wspaniały głos – co do tego żadna z nas nie miała wątpliwości. Potrafi nim wyczarować emocje, jakich nie powstydziłaby się Kate Winslet na desce w Titanicu. Gdy tylko jednak lekko załamał mu się dźwięk na początku pierwszej pieśni z Schwanengesang, krytycy już ostrzyli pióra: „oho, mamy temat!”. I rzeczywiście – w foyer w czasie przerwy słychać było gdzieniegdzie marudzenie. Że Bostridge to ekscentryk (i to w dodatku zmanierowany), że śpiewa histerycznie, balansuje na scenie, jakby miał zaraz upaść, opiera się o fortepian i zagląda akompaniatorce (Saskia Giorgini) w nuty – no cóż, dziś nikomu nie można ufać, zwłaszcza jak ktoś gra z tabletu. Ale ta choreografia pełna niepokoju była w gruncie rzeczy spójna z jego interpretacją – mroczną, przesyconą rozpaczą, wytrącającą z równowagi. Muszę przyznać, że kiedy śpiewak wbijał swoje szkliste, porządnie nasączone dramatem oczy w publiczność, można było zadrżeć z przejęcia!

Romantyczne pieśni w wykonaniu Bostridge'a zyskały nowy wymiar. Mira – nasz serialowy kompas – zobaczyła w Bostridge’u arystokratę z rozedrganym sercem: kogoś w stylu Benedicta Cumberbatcha w roli Patricka Melrose'a raczej niż klasycznego interpretatora Schuberta. To trochę jakby przynieść niemiecki romantyzm do świata współczesnej, neurotycznej brytyjskiej elity, która może sobie pozwolić na Weltschmerz, bo czymś trzeba się przecież w życiu zająć. 

Artykuły z tej kategorii


​​​​​​​

​​​​​​​

Copyright © 2025 Ciotki Kulturalne