Izraelski król mandoliny Avi Avital objeżdża – w towarzystwie Venice Baroque Orchestra – Europę z „Czterema porami roku” Vivaldiego we własnym opracowaniu. Do rytmicznego brzęczenia mandoliny (zastępującej skrzypce w partii solowej) muzyk dodaje ekspresję rockowego gitarzysty, zawadiacki uśmiech i solidną dawkę efekciarstwa. Jeśli do tego na scenie towarzyszy mu Nuria Rial o anielskim głosie – efekt murowany. Gdyby mierzyć poziom artystyczny owacjami, to niedzielny (25.05) wieczór w Filharmonii Narodowej należałoby uznać za spektakularny sukces. Rozentuzjazmowana publiczność za nic sobie miała gniewne pomruki ciotki Nadii, która mrużyła oczy i liczyła do dziesięciu, żeby nie rzucić w nikogo programem koncertowym (na szczęście są coraz cieńsze) albo wykonać swój popisowy numer „ojej, wypadł mi numerek z szatni...” (tym razem z drugiego balkonu na parter).
Dryń-dyń-dyń-dyń-dy-ry-dryń
„Cztery pory roku” z mandoliną jako instrumentem solowym to ciekawostka sama w sobie. Już pierwsze dźwięki „Wiosny” sprawiły, że zaklaskałam z uciechy, ściągając na siebie ciekawskie spojrzenia. Szykowałam się na jazdę bez trzymanki – i nie pomyliłam się, choć ciotka Nadia krzywiła się jak ciotka Halina na wieść, że w sanatorium nie będzie dancingów.
Szalone „dyń-dy-ry-dyń-dyń” Aviego miało w sobie coś z festynu i tyle gracji, co akordeonista na deptaku w Międzyzdrojach. Mandolinista grał szybko i niedokładnie, ale kto by się tam wsłuchiwał… Przypomniały mi się wszystkie popisy w szkole muzycznej, na których dorastający chłopcy starali się olśnić rówieśniczki „Etiudą rewolucyjną” graną jak „Taniec z szablami”. Avi Avital wydał mi się właśnie tego rodzaju wymiataczem. Tyle że na europejskiej trasie koncertowej i w garniturze, który pewnie kosztował więcej niż moja hulajnoga z przyczepką.
Blondynka w gondoli
Koncert zatytułowany „Passegiata Veneziana” poświęcony był w całości muzyce Wenecji. Zabrzmiały nie tylko koncerty instrumentalne Vivaldiego, zrośniętego już na stałe z fonosferą laguny, lecz także anonimowe pieśni weneckich pijaków z „najbardziej rozśpiewanego miasta świata”. Pięknie wyczarowywała je swoim słodkim głosem Nuria Rial – artystka, którą Ciotki Kulturalne chętnie by uwnuczkowiły i zaprosiły na niedzielny obiadek, żeby im pośpiewała polskie kolędy. W bisie śpiewaczka zaserwowała publiczności włoską wersję naszej swojskiej „Na gondoli, na gondoli” – „La biondina in gondoletta”, co w sumie okazało się całkiem spójne z ogólnym klimatem koncertu.
Wiosna ach to ty!
Jeśli chodzi o same „Cztery pory roku”, to pozbawione skrzypiec koncerty (sic!) skrzypcowe Vivaldiego brzmią jednak jakoś… pusto („jak sernik bez rodzynek” – gderała Nadia). Faktura brzmieniowa okazuje się cienka jak rosół bez makaronu. Orkiestra gna na złamanie karku, żeby dopasować się do szybko zanikających dźwięków mandoliny. Skala dynamiczna jest spłaszczona, bo już nawet mezzoforte zespołu z łatwością przykryłoby całe to brzęczenie strunowego komara.
Muzycy Venice Baroque Orchestra zresztą nie byli w stanie wykrzesać z siebie choć cienia entuzjazmu wobec wykonywanego repertuaru. Nie dziwię im się – pewnie na co dzień każdy z nich jeszcze przed obiadem daje (w chińskiej peruce) dwa koncerty z muzyką Rudego Księdza dla weneckich turystów!
Na złość Nadii bardzo chciałabym napisać, że było super (nie zabrakło wszak owacji na stojąco i bisów), ale klauzula sumienia jednak mi na to nie pozwala. Tym razem muszę przyznać rację swojej zrzędliwej koleżance: z „Quattro stagioni” Avi Avital zrobił „Quattro formaggi”, a nie jest to moja ulubiona pizza ;)
Copyright © 2025 Ciotki Kulturalne