16 marca 2025

Kapitan Halls w Warszawie, czyli o ponadczasowej mądrości kotów

Ciotka Nadia

Bemol i Krzyżyk [koty ciotki Nadii - przypis ciotki Miry] patrzyły na mnie wzrokiem przepełnionym odwieczną mądrością: Zostań. Nie idź – zdawały się mówić – tu masz ciepłą herbatę! Tam zimno i straszno! Siedź w domu, zmienisz żwirek w kuwecie, wsypiesz karmę do miski, posłuchamy razem Karajana. Będzie pięknie. A jednak poszłam, namówiona opiniami z Internetu, wedle których piątkowy koncert w Filharmonii Narodowej wypadł rewelacyjnie. Ponoć na Jasną wróciła orkiestra z czasów Korda. Dyrygent przyjechał znakomity (Matthew Halls), zrobił z nimi porządek, i tak dalej. Fakt, że Mira nie miała problemu z nabyciem (wcale nie tanich!) biletów na sobotni koncert (15.03.2024), powinien jednak był wzbudzić moją czujność.

Program przywoływał jednak piękne wspomnienia. VII Symfonia Jeana Sibeliusa to utwór pokrętny, ustawiający się w poprzek do kanonu i wbrew regułom. Siódma jest jedną z najbardziej niesymfonicznych symfonii w dorobku romantyka, który nadejście modernizmu oglądał chyba przez denko butelki. Jednoczęściowa, pozbawiona logicznej – klasycznej – struktury. Trochę w C-dur, a trochę nie, jakby rondo, ale jakby nie rondo, a już na pewno nie czysta forma sonatowa. Dlatego tak bardzo kochałam wybierać ten utwór na zaliczenie z form muzycznych dla studentów, którzy zaszli mi za skórę. Tym, którzy dawali po sobie poznać, że teoria muzyki jest dla nich jak ryż w gołąbkach, odmawiałam dodatkowo prawa wglądu do partytury.

Po Sibeliusie obiecywano (uwaga – omówienia utworów zaserwowano w broszurze programowej w większości nieświeże, z zamrażalnika!) smakowite przystaweczki: Cztery interludia morskie Benjamina Brittena z jego całkiem udanej opery Peter Grimes. Na koniec, nieczęsto grywana, niezbyt też przeze mnie kochana – VIII Symfonia F-dur Beethovena. Zawsze zadziwia mnie w niej ostatnia część, która brzmi, jakby autor chciał połączyć patos kalwińskiego nabożeństwa z rubaszną atmosferą wiejskich oczepin.

Program zaproponowany przez Filharmonię Narodową był projektem wysokiego ryzyka: żadnego solisty, na którego w najgorszym wypadku możnaby zrzucić całą winę za niepowodzenie! Żadnego chóru, który stoi, patrzy, wstaje, siada. Sama orkiestra, samiuteńka. Nieuzbrojona, bezbronna jak rezerwiści zawezwani do wojska w sobotę nad ranem.

Dyrygent przyjechał z ciekawymi pomysłami i (niestety) z odczuwalnym doświadczeniem pracy z zespołami o nieco lepszej koordynacji rytmicznej (Matthew Halls to zresztą wprawiony kapelmistrz, niedawno zaskoczył mnie i chyba też stołecznych muzyków niebanalną wizją Händlowskiego Mesjasza). Tak jak w Sibeliusowskiej magmie zdarzały się przyjemne plany brzmieniowe, tak brak precyzji i niemiłe popiskiwania dęciaków w Morskich interludiach Brittena oddalały perspektywę zwycięstwa w regatach. Po przerwie Halls przesiadł się z Titanica na mniejszy okręt (mając chyba nadzieję, że w okrojonym składzie warszawski zespół nie zatonie). Grając w szybkich tempach, śpieszyli się widać na wiejską zabawę obiecaną cierpliwym słuchaczom przez autora ośmiu lepszych symfonii.

Artykuły z tej kategorii


​​​​​​​

​​​​​​​

Copyright © 2025 Ciotki Kulturalne