15 lutego 2025

Diuna 3 - Operowy debiut Smoczyńskiej w barwach złota

Ciotka Halina

 

Raz na jakiś czas pozwalam staremu (zwanemu dalej Stefanem) zostawić gary i wyjść z domu. Niekiedy zabieram go nawet ze sobą na koncert lub do teatru, żeby się trochę rozerwał i powzruszał (niech czasem ma coś poza memami i kabaretem). Tym razem wypadło to w walentynki, trudno. Miałam iść z dyrektorem jednego z banków, ale w ostatniej chwili odwołał, bo nie miał z kim zostawić swojego kangura. Zabrałam zatem Stefana do Teatru Wielkiego – Opery Narodowej na premierę „Simona Boccanegry”, która zapowiadała moc artystycznych wzruszeń: miała to być opowieść o miłości, zazdrości, tęsknocie i zdradzie, czyli o wszystkim, co Stefan zna z domu.

Reżyserka spektaklu, Agnieszka Smoczyńska, zadebiutowała tym tytułem w teatrze operowym. Stefan kojarzył ją z jego ulubionych seriali: „Na dobre i na złe” i „Plebania”. Smoczyńska zasłynęła też musicalem „Święta Kluska”, który – sądząc po tytule – mógłby opowiadać historię mojego męża.

Akcja „Boccanegry” jest zawiła niczym kodeks prawa kanonicznego czy południowoamerykańska telenowela z dodatkiem sztyletów i trucizny. Mieszają się tam polityczne intrygi i osobisty dramat głównego bohatera, który ze zwykłego korsarza stał się władcą Genui, utracił jednak ukochaną Marię – córkę niechętnego mu patrycjusza Jacopa Fieski. Narodzone z nieformalnego związku dziecię – malutka Amelia – znika bez śladu. Co dzieje się dalej – można się domyślić: Amelia odnajduje się po latach, ale nie jest jej dane długo cieszyć się miłością ojcowską (w sferze miłości nieojcowskiej też zresztą nie dzieje się najlepiej). Na końcu, jak to w operze, główny bohater umiera, ale wcześniej długo o tym umieraniu śpiewa. Nie bez przyczyny jeden z biografów Verdiego nazwał to dzieło wielkim „pasztetem melodramatycznym”, z którego niewiele da się zrozumieć.

Jak przyznała Smoczyńska w wywiadzie z naszą konkurencją, wybór tej właśnie opery zawdzięczamy Fabio Biondiemu, który stanął za pulpitem dyrygenckim. Muzycznie „Simon Boccanegra” ma wszak wiele do zaoferowania (a z zawiłości – trudnego do przetrawienia – libretta słynny dyrygent niewiele widać sobie robił).

Twórcy spektaklu zafundowali nam scenerię postapokaliptyczną, bo to teraz ponoć bardzo modne (zabrakło tylko Ostatniego Pokolenia z Antonim Witem). Najpierw było trochę piwnicznych ciemności, w których tancerze – by użyć słów Miry – wili jak paproszki w odkurzaczu. W drugim akcie zobaczyliśmy pustynię przypominającą – jak podpowiedziała mi Mira – planetę Arrakis z uniwersum Diuny (to takie Gwiezdne Wojny, tylko chyba według prozy Stanisława Lema), po której przechadza się smętnie długowłosa Amelia, wyśpiewując koleje swojego poplątanego losu (w tej roli urocza Gabriela Legun). Słońce z wolna wysusza ziemię na skwarek, a z burzy piaskowej wyłaniają się jakieś baboki. Wreszcie – w akcie finałowym – otruciu Simona Boccanegry towarzyszą toksyczne opary pochłaniające cały świat, rozpylane przez tajemnicze postaci w maskach gazowych z odkurzaczami (tutaj umiejętna klamra z paprochami z prologu, brawo!).

W scenografii najbardziej podobały mi się elementy wyłożone pozłotkiem, na które musiało pójść sporo tabliczek czekolady. Pięknie rezonowały z kostiumami warszawskiej elity przybyłej, by zastanowić się nad przyszłością naszego biednego świata. Zawsze doradzam klientom inwestycję w złoto, tym bardziej więc żałuję, że znajomemu dyrektorowi banku nie udało się wybrać na ten bardzo mądry spektakl.

Artykuły z tej kategorii


​​​​​​​

​​​​​​​

Copyright © 2025 Ciotki Kulturalne