Muzeum Sztuki Nowoczesnej jest teraz na ustach wszystkich – nawet mojego drogiego kuzyna Mariana, który sztukę postrzega głównie jako lokatę kapitału (alternatywną wobec monet z mężczyznami w piuskach). Skoro już wszyscy mówią o MSN, to i my postanowiłyśmy wpaść do tego betonowego bastionu estetycznych kontrowersji – i to w pełnym składzie: 4 x ciotka! Zwłaszcza że 21 lutego otwarto tam wystawę czasową (a raczej, jak to ujęli kuratorzy, „niestałą”) „4 x kolekcja”.
Już u progu muzeum powitał nas rój młodzieży wygłodniałej sztuki, co jednocześnie mnie rozczuliło, a ciotkę Nadię wprawiło w stan lekkiego obrzydzenia. Nadia od lat uważa sztukę współczesną za coś w rodzaju globalnego spisku, którego celem jest uczynienie ludzi biedniejszymi o cenę biletu wstępu i drogiej kanapki w muzealnym bistro. Na szczęście w dniu inauguracji wstęp na wystawę był bezpłatny – mogła więc kręcić nosem za darmo.
Była z nami również ciotka Mira, która z entuzjazmem godnym szczeniaczka biegnącego do kałuży ruszyła prosto ku ekspozycji o subtelnym tytule „Czy złożyłabyś tu jaja?”. Może miało to coś wspólnego z sympatią Miry dla wszystkiego co żyje, a może z tym, że wychowała się na mokradłach Zakola Wawerskiego, gdzie botaniczna materia splata się z kuleczkami styropianu unoszonymi przez wiatr, a dziecięce zabawy wymagały kaloszy i długiego wiosła do odpędzania krokodyli. Dość, że na wystawie Grupy Zakole Mira poczuła się jak w domu i zakopała się w „bazie” z kolorowych gałganków i poduszek na bite dwie godziny. My zaś poszłyśmy dalej bez niej, uznając, że przystosowanie się do środowiska to też sztuka.
Ciotkę Nadię zgubiłyśmy przy monumentalnej klatce schodowej, gdzie ze łzami w oczach wpatrywała się w rzeźbę „Przyjaźń” Aliny Szapocznikow. Surowa socrealistyczna estetyka obudziła w Nadii wspomnienia z czasów, gdy Pomnik Przyjaźni Polsko-Radzieckiej dumnie stał w Pałacu Kultury i Nauki. I choć teraz – pozbawiona rączek i sztandaru – rzeźba była bardziej „reliktem przebrzmiałej iluzji”, to serce ciotki biło dla niej mocniej niż dla aktualnego kursu franka szwajcarskiego. Kiedy tak Nadia malowniczo dumała nad czasami swojej młodości, a ludzie robili jej zdjęcia (być może uznając ją za integralną część wystawy), wiedziałyśmy już z Haliną, że w dalszą drogę musimy wyruszyć same.
Ciotkę Halinę porwała natomiast praca „Niewidzialne kobiety Solidarności” chorwackiej artystki Sanji Ivanović. Jako dumna feministka i bywalczyni paneli dyskusyjnych o patriarchacie, Halina nie mogła przejść obojętnie obok dzieła ukazującego kobiety wykreślone z oficjalnych narracji historycznych. Słynny afisz z westernu „W samo południe”, przerobiony niegdyś na plakat wyborczy „Solidarności”, okładkę magazynu „Wysokie obcasy” i wiele innych artefaktów kulturowych o wymowie politycznej, tutaj prezentował kobiecą sylwetkę, a towarzyszyły mu niemal niewidoczne, wyblakłe portrety prawie zupełnie dziś zapomnianych działaczek „Solidarności”.
Halina początkowo tylko kiwała głową z uznaniem, mrucząc pod nosem coś o „przywracaniu kobietom należnego miejsca w historii”, potem jednak dostrzegła kątem oka swojego prominentnego klienta, który dorobił się fortuny na plastikowych nakrętkach i umowach śmieciowych. Byłam pewna, że Halina nie przepuści okazji do eleganckiego small talku ze złotówkowym magnatem. Z prędkością światła przemieniła się z wojowniczki o prawa kobiet w uosobienie wdzięku i czaru i zatopiła się w uprzejmej konwersacji o ponadczasowej wartości sztuki. Pozostałą część wystawy przyszło mi więc zwiedzać w pojedynkę.
Brnęłam dalej, coraz bardziej przytłoczona ogromem społecznych i politycznych problemów poruszanych przez artystów. Gdzie się nie obejrzeć: przemoc, polaryzacja, walka o prawa reprodukcyjne, zapora na granicy, Margot, Ostatnie Pokolenie i opresyjne, monstrualnej wielkości fintyfluszki – te ostatnie na pewno spodobałyby się Mirze. Ukojenia nie przyniósł ani sznur Teresy Margolles, spleciony z nici chirurgicznych wyciągniętych z ciał anonimowych ofiar przemocy ulicznej w Meksyku, ani fotorzeźby Szapocznikow z wyplutych gum do żucia. Przejmujący obraz Wilhelma Sasnala „Shoah (las)” działał jak magnes i zarazem przestroga przed optymizmem. Jeśli sztuka ma poruszać odbiorcę i wytrącać z równowagi, to wystawa „4 x kolekcja” spełniała ten warunek w stu procentach.
Nie dane mi jednak było zatracić się w intelektualnej zadumie, bo doszły mnie słuchy, że w muzeum odbywa się performans, który absolutnie muszę zobaczyć. Zgarnęłam po drodze Halinę (właśnie kończyła flirtować z przypadkowo spotkanym marszandem) i Nadię (która przed obrazem Wojciecha Fangora wyjaśniała grupie młodzieży, że kiedyś Pałac Kultury budził przede wszystkim respekt, a nie artystyczne inspiracje). Pobiegłyśmy w stronę pięknego śpiewu, przekonane, że oto czeka nas kolejna atrakcja. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że obiektem szczerego zainteresowania całego muzeum nie był występ chóru, lecz… płomienna przemowa ciotki Miry na temat oszukańczych promocji w sklepach dyskontowych!
Ostatecznie więc, czy warto było iść na tę wystawę? Oczywiście! Nie tylko dla sztuki, ale i dla spektaklu, który same sobie zafundowałyśmy. Do wystawy „4 x kolekcja” dodałyśmy zupełnie gratis happening „4 x ciotka”. Życie to najlepsza forma performansu, a my zamierzamy grać w nim główne role. Kto wie, może następnym razem to nasza historia trafi na ściany tego małego, ale gustownego muzeum?
Copyright © 2025 Ciotki Kulturalne