27 lutego 2025

Chocholi taniec myśliwych, czyli „Venus i Adonis” w Polskiej Operze Królewskiej

Ciotka Halina

To już druga premiera operowa w tym miesiącu! Tym razem wybrałam się na spektakl bez Stefana. Mój drogi mąż to postać nazbyt romantyczna – wystarczy, że płacze przy krojeniu cebuli. Kiedy więc Stefan krzątał się wśród larów i penatów albo gotował coś na kolację dla swojej Wenus, ja na operę „Venus i Adonis” w Teatrze Stanisławowskim (Polska Opera Królewska) zaprosiłam Mariana – znanego warszawskiego filantropa, kolekcjonera dzieł sztuki, kuzyna Walentyny i zarazem mojego byłego męża.

Marian, jak na człowieka o szerokich horyzontach przystało, nigdy nie przyznaje się do niewiedzy. Gdy więc rzuciłam przynętę, udając, że nigdy nie słyszałam o Johnie Blow, natychmiast się zapalił: „Blow to mój ulubiony angielski kompozytor!” – oznajmił dumnie. Po czym dodał, że ma nagrania wszystkich jego oper. Można chyba uznać, że to niezwykle kompaktowa kolekcja: wszak „Venus i Adonis” to jedyne zachowane dzieło sceniczne twórcy znanego dziś głównie z tego, że był nauczycielem Henry’ego Purcella.

Jeśli niedawno narzekałam na zawiłą fabułę „Simona Boccanegry”, to dla odmiany treść „Venus i Adonisa” da się streścić w jednym zdaniu: zakochany po uszy Adonis niezbyt chętnie – pod naciskiem Wenus – idzie na polowanie, dostaje w skórę od dzika  i umiera w ramionach ukochanej bogini. (Widzę tu pewną analogię do mojego małżeństwa: trzymam Stefana równie krótko, co Wenus Adonisa. Co za ulga, że kuchnia – przestrzeń życiowa Stefana – nie kryje w sobie tylu niebezpieczeństw!).

Jak do libretta podeszli autorzy warszawskiej premiery? Spektaklowi towarzyszyły trzy naprzemiennie wyświetlane projekcje: malarskie przedstawienie Wenus (ach, już wiem, skąd kojarzę ten obraz! – często widywałam go na włoskich lotniskach), gołębie w scenach myśliwskich (polowanie można więc uznać za dość liche) oraz gwiezdna konstelacja (wszak to takie nieoczywiste skojarzenie z bohaterami barokowych oper). Po scenie przesuwały się leniwie cztery czarne bryły (niczym małe robociki z „Gwiezdnych wojen”), które skrywały w sobie, zapewne, automatyczne odkurzacze. Można więc powiedzieć, że kosmiczne franczyzy cieszą się coraz większym zainteresowaniem wśród reżyserów operowych.

Choć scena teatru w Łazienkach jest niewielka, nikt mnie nie przekona, że nie dało się stworzyć atrakcyjnej scenografii do spektaklu albo wykorzystać bogactwa rekwizytów. Sklepów z gadżetami jest przecież w Warszawie pod dostatkiem. Jeśli problem tkwił w budżecie, to na pewno można było znaleźć kreatywne rozwiązania – w końcu polska opera nie takie rzeczy sklejała na taśmę montażową. Co do reżyserii i choreografii… No cóż, nawet jeśli przymknie się oko na sztuczność konwencji operowej, tu i tak miało się wrażenie, że „Venus i Adonis” niebezpiecznie przypomina teatrzyk szkolny, w którym ruch sceniczny wypada dość niezdarnie, rekwizytami są habazie z ogródka ciotki Bożeny, a do tego w każdej chwili ktoś może wyciągnąć kanapkę albo zacząć odpisywać pracę domową z religii.

Marian patrzył na sprawę inaczej. Bronił reżyserki z całą mocą i przekonywał, że to wszystko zamierzony minimalizm, a „Venus i Adonis” jest spektaklem spójnym i pięknym. Ja pozostaję jednak przy swoim zdaniu – jeśli w barokowej operze może być barokowo, to niech będzie barokowo! I wcale nie chodzi mi o historyczne kostiumy – wręcz przeciwnie, lubię uwspółcześnione inscenizacje. A dzieło Blowa daje mnóstwo możliwości! Skoro tematem jest wypadek na polowaniu, to czy nie można było osadzić spektaklu w polskich realiach? Mało to historii o łowach w naszym kraju zakończonych wynikiem 1:0 dla zwierząt? Wenus mogłaby być dla przykładu panią Duszejko z powieści Tokarczuk (Olga Pasiecznik, która wspaniale wcieliła się w rolę kapryśnej bogini, na pewno znakomicie poradziłaby sobie również i z tym zadaniem).

Przynajmniej jeden pomysł spektaklu doskonale wpisałby się w polską tradycję łowiecką – taniec myśliwych. Mężczyźni biorący udział w pechowym polowaniu tańczyli w kółeczku, mierząc ze strzelb raz do siebie, raz w publiczność. Jeśli nie było to zabawne, to przynajmniej realistyczne!

Na szczęście wieczór uratował wspaniały zespół Capella Regia Polona, prowadzony przez swojego szefa Krzysztofa Garstkę, któremu udało się upchnąć pod klawesynem organowy pozytyw. Czyli można było jednak pomieścić barokową ekspresję na ograniczonej przestrzeni!

Artykuły z tej kategorii


​​​​​​​

​​​​​​​

Copyright © 2025 Ciotki Kulturalne